wtorek, 28 stycznia 2025

Największe książkowe rozczarowania 2024 roku

 

~Witajcie kochani!

Wczoraj poznaliście perełki 2024 roku, a dziś kilka słów o największych książkowych rozczarowaniach ubiegłego roku.






Po tylu pozytywnych opiniach tej powieści, byłam pewna, że i mnie ta książka się spodoba. Niestety, spotkało mnie srogie rozczarowanie.


Nie potrafiłam się zaangażować emocjonalnie w tę historię. Mimo licznych problemów, z jakimi ta dwójka musi sobie radzić, podchodziłam do tego strasznie obojętnie. A wynikało to z najsłabszego punktu tej historii, a mianowicie relacji między głównymi bohaterami.


Między Léą a Cédrikiem nie ma żadnej chemii. Ani grama. Kompletnie nie rozumiem kiedy, gdzie i na jakiej podstawie zrodziło się to ich wielkie uczucie. Odnoszę wrażenie, że autorka chciała wykreować dziewczynę na bardzo dojrzałą kobietę, jednak w moim odczuciu Léa jest bardzo dziecinna i do bólu naiwna. To z kolei sprawiło, że jej relację z Cédrikiem postrzegałam bardziej jako relacja „starszy brat i siostra”.


Ubolewam nad faktem, że wątek tańca został potraktowany po macoszemu. Początkowo jeszcze coś o nim było, ale później zanikło na tle innych wątków, które też nie były porywające. Wielka szkoda, bo mogło to stanowić spory atut tej historii.


***




Gdyby książkę opisać jak potrawę kulinarną, to „Nigdy przenigdy…” byłoby daniem kompletnie bez smaku. I choć bardzo lubię literaturę młodzieżową i nie mam wobec niej jakiś większych oczekiwań, tak w tym przypadku trochę się rozczarowałam.


Historia została napisana tak, jak gdyby opowiadała ją dwunastolatka. Choć główni bohaterowie kończą już liceum i aplikują na studia, to momentami miałam wrażenie, że mam do czynienia z dzieciakami z podstawówki.


Marissa jest bohaterką niezwykle irytującą. Zgrywa perfekcjonistkę i wydaje się jej, że pozjadała wszystkie rozumy. A tak naprawdę jest rozpieszczoną nastolatką, która pomimo tak wielu możliwości jakie dają jej nadziani rodzice, sama nie wie, co ze sobą zrobić. Maks również był bardzo dziecinny. Zazwyczaj w tego typu sytuacjach, gdy bohaterowie nie potrafili mnie do siebie przekonać, to chociaż fabuła, bądź humor, zawarty w książce jakoś ratowały daną historię.


Bardzo lubię słowne przepychanki między bohaterami, ale w tym przypadku najczęściej miałam ochotę przewrócić oczami, niż parsknąć śmiechem. Fabuła sama w sobie też nie była porywająca. Przez pierwszą połowę książki dzieje się stosunkowo niewiele.



***




O ile początek historii był dość obiecujący, tak z każdym kolejnym rozdziałem moje zainteresowanie tą książką znacząco malało...


Po jakimś czasie, ta historia robi się zwyczajnie nudna. Trochę wyglądało to tak, jakby autorka miała w głowie ogólny zarys historii, ale kompletnie nie wiedziała jak go rozwinąć. Będąc w połowie książki, zastanawiałam się, kiedy w końcu zacznie się coś dziać, ale ostatecznie niczego się nie doczekałam.


Książki nie uratowali również główni bohaterowie. I o ile Fredericka dało się jeszcze polubić, bo jest bardzo uroczą postacią, tak Cassie to ten typ postaci, który mnie drażni. Jest 32-letnią kobietą z umysłem 15-latki. Podejmuje głupie decyzje i średnio ogarnia swoje życie.


Wątek romantyczny mnie nie kupił, bo kompletnie nie czułam chemii między bohaterami. Początkowo gdy pisali do siebie liściki, to myślałam, że to może być naprawdę fajny romans. A potem to wszystko się jakoś rozmyło…


Gdy już czułam, że nic gorszego się stać nie może, to okazało się, że jestem w dużym błędzie, bowiem autorka zaserwowała absurdalne zakończenie, które chyba miało być super śmieszne. No cóż. Chyba mamy inne poczucie humoru.




***




Nie lubię pisać negatywnych opinii na temat debiutów, jednak w przypadku „Kosa” sporo rzeczy mi się nie spodobało. Przede wszystkim – główny bohater. Ależ to była męcząca postać. Dawno już nie spotkałam tak rozmemłanego faceta, który sam nie wie, czego chce od życia, a przy tym jest wybitnym pantoflarzem.


Drugim zastrzeżeniem jest wciągnięcie (ot tak) studentki w prowadzone śledztwo. Mam świadomość tego, że jest to fikcja literacka, ale nie przesadzajmy. Dziewczyna która była na miejscu zbrodni, ot tak po prostu uczestniczy w zeznaniach świadków, przegląda dokumentacje z miejsca zbrodni, a nasz wspaniały Bruno wyśpiewuje jej wszystkie informacje jak na spowiedzi. No absurd.


Rozdziały poprowadzone są z perspektywy chyba wszystkich postaci, jakie występują w tej historii. Nie pojmuję, dlaczego autorka na początku robi wielką tajemnicę z tego, kto dany rozdział opowiada. Na pierwszej stronie określa go tylko „mężczyzna” bądź „kobieta” by na następnej stronie zdradzić kim ta osoba jest. Tylko po co?


Historia zawiera w moich odczuciu wiele zbędnych opisów. Wskazówki dotyczące śledztwa powinny być ujawniane systematycznie, tak aby zaangażować czytelnika w rozwiązanie zagadki. A tu było trochę na opak. Mam wrażenie, że część tych wskazówek była celowo niewspomniana, by na zakończeniu efekt był bardziej „Wow”.



***





Mimo, że ta historia nie jest zła, to wpędziła mnie w ogromny zastój czytelniczy. Liczy sobie raptem trzysta stron, a męczyłam ją przez tydzień. Sama koncepcja historii mi się spodobała, jednak zabrakło chemii między nami. Myślę, że jest to przede wszystkim wynik stylu pisania autorki, który kompletnie do mnie nie trafił.


„The Name Drop” ma spory potencjał. Autorka porusza w niej wiele ciekawych motywów, m.in. presji ze strony rodziny, dotyczącej życiowych wyborów nastolatków, czy też ich pierwsze kroki w kierunku dorosłości. Zaprezentowane zostały również tradycyjne poglądy koreańskie, dotyczące pozycji kobiet w biznesie, aranżowanych związków itp.


Jessica i Elijah pochodzą z dwóch różnych światów. I choć jedno z nich ma wszystko, czego dusza zapragnie, a drugie szanuje każdy grosz, to jednak oboje mają ten sam cel – walczą o swoją przyszłość i marzenia. Nie obdarzyłam ich jakąś szczególną sympatią, więc automatycznie nie byłam zaangażowana w przeżywaniu ich życiowych perypetii.


Historię tę zaliczam do grona książek „Przeczytać – Zapomnieć”. Dawno już żadna książka nie wywołała we mnie tak obojętnych odczuć.



***



Mnóstwo w tej historii sytuacji, które niektórych mogą bawić, a dla mnie były zwyczajnie żenujące. Zoe jest idealnym przykładem osoby wpakowującej się w tego typu sytuacje. Początkowo wydawało mi się, że będzie ciekawą bohaterką, jednak czegoś mi w niej zabrakło. Z kolei Dylan zaskoczył mnie swoją zwyczajnością. Zazwyczaj sportowcy kreowani są na zapatrzonych w siebie, nieco wulgarnych i porywczych facetów. W tym przypadku było inaczej. Początkowo mi się to podobało, ale z czasem uwierała mnie ta jego doskonałość.


Czy przekonała mnie ich relacja? No nie do końca. Odnoszę wrażenie, że ich związek to tylko tak „na chwilę”. Poza tym ciężko uwierzyć w dojrzałość ich uczucia, gdy ich zachowanie (zwłaszcza Dylana) w ostatnich rozdziałach było tak dziecinne.


Największe zastrzeżenie mam do wątku przyjaciółki Zoe. Poruszając tak trudne wątki, trzeba je odpowiednio rozwinąć, a nie traktować jako mini dodatek do fabuły. Poza tym jej zachowanie podczas jednej sceny budzi we mnie sporo wątpliwości co do prawdziwości ich przyjaźni.


Autorka ma całkiem niezłe pióro, ale fabularnie ta książka mnie wymęczyła.



***





Męczyłam tę książkę ponad tydzień. Gdyby nie fakt, iż pochodzi ona ze współpracy, to pewnie zrobiłabym DNF. Co ciekawe, wygląda na to, że jest to tylko wynik moich osobistych preferencji czytelniczych, bowiem powieść ta zbiera bardzo wysokie oceny.


Ta książka była dla mnie zbyt mocna. To, co znajduje się w opisie kompletnie nie oddaje tego, co zawiera środek. Mimo iż na samym początku znajduje się cała lista TR m.in. przemoc fizyczna, wykorzystywanie seksualne nieletnich, próby samobójcze – dla mnie było tego za dużo.


Czytałam już wiele mrocznych romansów, jednak relacja Charmaine i Gabriela była aż tak toksyczna, że chyba mnie to zwyczajnie przerosło. Nie pojmowałam głupoty dziewczyny, ani tej ich wzajemnej, chorej fascynacji sobą nawzajem. Ogólnie większość relacji w tej powieści jest toksyczna, począwszy od rodziców bohaterów i ich dzieci, jak między członkami paczki „przyjaciół”.


Pozostali bohaterowie kompletnie rozmywają się w tle. Do samego końca ich imiona przelatywały mi przed oczami, ale nie potrafiłam ich przypisać do konkretnej postaci.


Fabuła mnie nie porwała, momentami jest niepotrzebnie przedłużana. O samej mrocznej szkole jest stosunkowo niewiele, a miała ona ogromny potencjał. Wyjaśnienie tytułu dość krótkie i średnio przekonujące.



***




Ależ ta historia mnie wymęczyła. Naprawdę nie pojmuję fenomenu tej powieści. Czekałam na moment, w którym autorce uda się wyrwać mnie z kapci, ale się nie doczekałam.


Nie czytam jakoś dużo fantastyki, a jednak mam wrażenie, że „Żmija i skrzydła nocy” to taki odgrzewany kotlet. Oraya do bólu przypominała mi Feyrę z Dworów Maas. Niby taka niepozorna, a jednak ostatecznie jest ponad wszystkimi. Kejari to takie Igrzyska śmierci, tyle że biorą w niej udział głównie wampiry.


Cała historia jest niezwykle płaska. Albo autorka kompletnie nie potrafi przelać emocji na papier, albo jest to wynik bardzo słabego tłumaczenia. Akcji jest sporo. Krew momentami leje się hektolitrami. Ale co z tego, jeśli książka nie wzbudziła we mnie żadnych emocji.


Nie kupiła mnie postać Orayi ani Raihna. Nie wspominając o łączącym ich „uczuciu”, które w moim odczuciu było tylko i wyłącznie pożądaniem. Końcówka historii była trochę ciekawsza, ale jak dla mnie nie uratowała tej książki. Nie wiele brakło, by skończyło się to DNF-em.


Po tylu zachwytach na bookstagramie, wzięłam tę powieść za pewniaka, a ostatecznie jest to jedno z największych rozczarowań tego roku.


Kolejnym częściom podziękuję.



***






Dawno już żaden opis książki tak bardzo mnie nie zaintrygował. Choć podświadomie czułam, że ta książka może być naprawdę mroczna, to jednak ciekawość zwyciężyła. Już po przesłuchaniu pierwszego rozdziału doznałam niemałego szoku i zastanawiałam się, czy brnąć w to dalej. Ostatecznie dosłuchałam jej do końca.

Od samego początku czułam ogromną niechęć do głównej bohaterki – Sibel. Nie pojmowałam jej spaczonego postrzegania sprawiedliwości. Ponadto, książka ta (choć tak krótka) jest niezwykle monotonna. Cała fabuła składa się z trzech etapów, które ciągle się powtarzają, tj.: znalezienie „demona”, morderstwo, seks grupowy. A wystarczyło skupić się na wątku przeszłości Sibel – sekty jej ojca, a od razu byłoby trochę ciekawiej.

Jedyny plus daję za zakończenie, które przywróciło mi wiarę w to, że ta historia nie jest aż tak porąbana, jak zapowiadało się na początku. Choć określiłabym to inaczej – jest porąbana, ale ma to swoje wytłumaczenie.

Nie jest to pierwszy Dark Erotic jak miałam okazję przeczytać, ale mimo wszystko uważam, że „Satan’s affair” było jednak dla mnie za mocne. I muszę przyznać, że trochę niepokoi mnie fakt, że tak wiele młodych osób jest nią zachwyconych.


***




Historia Roisin i Joe jest nudna. Nie da się tego określić delikatniej. Mhairi McFarlane ma skłonność do stosowania przydługich opisów i dialogów, które nie wnoszą nic ciekawego do fabuły, a nie potrzebnie przeciągają całą historię.


Po raz kolejny, wykreowani przez autorkę bohaterowie są dość nijacy. Historia rozpoczyna się od wspólnego wyjazdu paczki przyjaciół, w których zażyłe relacje ciężko było mi uwierzyć. Mamy tu dwóch samców alfa, którzy potrafią sobie tylko dogryzać, jedną nadzianą parkę, która szasta na prawo i lewo kasą, nie dostrzegając, że wprowadzają swoim zachowaniem pozostałych przyjaciół w zakłopotanie. Jest Roisin, która jest nijaka. Gina, która w równie szybkim tempie się zakochuje, jak i odkochuje. I Meredith , która miała jakiś potencjał, ale gdzieś po drodze się ulotnił.


Rozpad związku jest czymś bardzo emocjonalnym, ale w tym przypadku wyszło nijako, bowiem między głównymi bohaterami nie ma żadnej chemii. Jeo i Roisin w pewnym momencie przerzucają winę na siebie nawzajem i momentami sami już chyba nie wiedzą, czy chcą jeszcze ratować ten związek, czy też szybko się z niego wywinąć.


Męczyła mnie ta historia. Męczyli mnie bohaterowie i rellacje jakie między nimi były. To było moje ostatnie podejście do twórczości autorki. Jej pióro i sposób kreowania fabuły i bohaterów zwyczajnie nie przypadło mi do gustu.



***




Ta powieść z pewnością miała spory potencjał, ale ostateczne wykonanie nie porwało mnie aż tak, jak tego oczekiwałam. Ubolewam nad tym, że świetnie zapowiadający się romans przemienił się w erotyk. Poza tym, odnoszę wrażenie, że główną barierą w związku Solene i Hayesa nie była wbrew pozorom różnica wieku, ale celebryckie życie na świeczniku.


Odnoszę wrażenie, że Hayes był postacią dużo bardziej dojrzałą. Wnosił o wiele więcej do tego związku, a jego uczucia wypadły bardziej autentycznie. Z kolei z Solene miałam trochę problem. Zdaję sobie sprawę, że autorka postawiła sobie za cel promowanie seksualności dojrzałych kobiet, jednak czasami zachowania Solene budziły we mnie zażenowanie i niesmak.


Usłyszałam wiele zachwytów nad zakończeniem tej historii i muszę przyznać, że dla mnie jest ono rozczarowujące. Nie dość że nagłe i szybko napisane, to dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu o niestałości uczuć jednego z bohaterów.


Chyba po raz kolejny nastawiłam się efekt „WOW”, a w ostateczności dostał mi się taki średniaczek.




***




W marcu ubiegłego roku, miałam okazję przeczytać „Wytrwałość dzikich kwiatów”. Ta historia zmiażdżyła mnie emocjonalnie. Pochłonęła całkowicie, fundując mi na koniec sporego kaca książkowego. Wiedziałam, że sięgnięcie po drugą część, będzie tylko i wyłącznie kwestią czasu.


Czuję niedosyt. Ogromny niedosyt.
Wyczekiwałam tej kontynuacji jak dziecko Gwiazdki. Brałam ją za pewniaka i szykowałam się na emocjonalną bombę. A ostatecznie dostał mi się taki słodko pierdzący romansik.


Historia Salem i Thayera traci ten pazur, który miała wcześniej. Wszystko jest różowe i przesłodzone jak wata cukrowa. Po takich życiowych turbulencjach, jakie spotkały bohaterów w pierwszej części, spodziewałam się większej walki o ten ich związek, a tu wszystkie problemy, niejasności rozwiązały się jak za pstryknięciem palcami.


Thayer kompletnie stracił na swojej męskości. Cóż tu wiele mówić – stał się typowym pantoflarzem. W tej części pojawia się również Caleb, były Salem, który został tak bardzo wykorzystany w tej historii, że aż było mi go żal.


Nie czytało się tego źle, jednak całość jest tak oblukrowana, że niektórych może lekko mdlić. Takie historie też są potrzebne, jednak autorka mogła wycisnąć z tej części o wiele, wiele więcej.




***





Nie kupiła mnie ta książka. Kompletnie.
Niby nie była aż tak zła, by zrezygnować z jej przeczytania, ale z drugiej strony, jakoś ciężko było mi przez nią przebrnąć. Gdy przeczytałam ostatnią stronę byłam szczęśliwa, że to już koniec i mogę sięgnąć po coś ciekawszego.


Mistic jak dla mnie jest postacią bez wyrazu, a jej ciągłe monologi często były zupełnie zbędne. Nie zliczę ile razy bezmyślnie przeleciałam wzrokiem po kilku stronach takiego monologu. Tylko po co?
Z kolei pozostałe postacie to taki misz masz wszystkiego, przez co ciężko czasem się w tym połapać.


Relacje między tymi bohaterami też pozostawiają wiele do życzenia. Przyjaźń między nimi, w moim odczuciu jest grubymi nićmi szyta, a wątek romantyczny to jakiś kompletny niewypał.


Historia miała spory potencjał. Dark akademia to dość chwytliwy motyw w powieściach młodzieżowych. Myślę, że główny problem tej książki jest taki, że pochodzi ona z wattpada. Nie chodzi mi tutaj o jakieś uprzedzenia. Wręcz przeciwnie, uważam że to fajna opcja dla początkujących pisarzy. Platforma ta jednak rządzi się swoimi prawami. I w przypadku „Stypendium pentagramu” dało się wyczuć te pisarskie początki. Ta historia jest zwyczajnie przegadana i nie dopracowana.


Końcowy plot twist nie zwalił mnie z nóg. Podczas lektury przeszło mi przez myśl, że autorka może pójść w takim, a nie innym kierunku. Choć historia ta zbiera całkiem dobre oceny, to jednak ja na ten moment mówię „pass” i nie mam w planach drugiej części.







Czytaliście którąś z powyższych powieści?
Jaka książka wyjątkowo Was rozczarowała w ubiegłym roku? 






Girl from Stars

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz